PŁOMIEŃ METRA
.:I:.
7350 DZIEŃ PO ZAGŁADZIE
WARSZAWA, POLSKA
Powolnym tempem zbliżałem się do wejścia na opuszczoną stację warszawskiego metra. Od dłuższego czasu wędrowałem w pojedynkę, otoczony zimnymi żebrami podziemnych tuneli. Chodząc samotnie czułem się dużo bardziej bezpieczny, ponieważ nie musiałem się o nikogo martwić. Byłem kowalem własnego losu i nikt nie mógł mi w niczym przeszkodzić. Tego dnia jednak czułem niewyjaśniony niepokój. Wyłaniając się z ciemnego tunelu, kiedy zobaczyłem już okrągłe wyjście, poczułem czyjąś obecność. Jednak nim zdążyłem jakkolwiek zareagować, rozległy się strzały. Kule przelatywały ze świstem wokół, a po chwili poczułem jak jakaś siła popycha mnie do tyłu. Upadłem uderzając o zimne podkłady torów. Zacząłem czuć rozlewające się po moim brzuchu ciepło, więc odruchowo sięgnąłem tam ręką. Moja dłoń pokryła się ciepłą i lepką cieczą. Natychmiast poczułem nieprzyjemną wilgoć w swoich spodniach - Zlałem się w portki - pomyślałem.
Po paru sekundach od mojego upadku strzały ucichły. Poczułem ogarniający mnie chłód i pogłębiającą się ciemność. Nic nie przerwało ciszy, która mnie otaczała a ja powoli traciłem przytomność. W ostatnich sekundach świadomości usłyszałem odgłos kroków zbliżających się w moją stronę.
.:II:.
7349 DZIEŃ PO ZAGŁADZIE
WARSZAWA, POLSKA
Siedziałem przy ognisku zlokalizowanym na torach odstawczych przy stacji Wilanowska. Na początku stał tu jeden ze składów, ale został rozkradziony w zaledwie pół roku po zagładzie. Ostało się kilka siedzeń, które zaadaptowali mieszkańcy pobliskiej stacji. Teraz służą za łóżka i kanapy.
Wszystkie wieczory upływały podobnie. Ludzie siadali w skupiskach przy ognisku i rozmawiali o bierzących sprawach, dawnych wydarzeniach i niepewnej przyszłości. Wspólnie odpoczywali po dniu pracy, pili i jedli. Czasem opowiadali sobie różne historie, a jeśli trafił się jakiś muzyk - grali i śpiewali. W tych czasach ludzie nie potrzebowali zbyt wiele rozrywki ponieważ codzienne zajęcia wypompowywały z nich siły.
Siedziałem nieco na uboczu, przyglądając się otaczającym mnie ludziom. Nigdy nie byłem zbyt rozmownym i otwartym człowiekiem. Kiedyś nazwali by mnie introwertykiem, aspołecznym czy samotnikiem, ale teraz wszyscy zachowywali się ostrożnie. W czasach, kiedy musisz walczyć o przetrwanie, nie jesteś już tak ufny jak kiedyś. Moje rozmyślania przerwała sprzeczka dwóch podpitych już mężczyzn.
- Mówię ci przecież, że dziś jest wtorek, siedemtysięcy trzysta czterdziesty dziewiąty dzień po zagładzie. - powiedział nieco sepleniąc brodaty mężczyzna.
- Nie mówię, że nie! Tylko, że nie wtorek a poniedziałek. Zresztą, pies to jebał! Chodzi tylko o to, że jutro jest siedzemtysięcy trzysta piędziesiąty więc Zieloni będą robić imprezę. No wiesz, alkohol i jedzenie za darmo.
- Ta, za darmo. W tych czasach nie ma nic za darmo! Szukają osłów, którzy będa dla nich pracować, takie jest to ich darmo. - Brodacz machnął ręką, zakołysał się i ruszył w stronę stacji.
- Franek! Cholera jasna, czekaj! - Mężczyźni oddalili się chwiejnym krokiem, nadal dyskutując i mocno gestykulując rękoma.
Od dawna nikt nie przejmował się dniami tygodnia, dokładną datą czy nawet godziną. Jedyne co ludzie liczyli, to dni, które minęły od zagłady. Dni, które wszyscy spędziliśmy pod ziemią, próbując przetrwać kilka chwil dłużej.
Siedziałem bez słowa, rozmyślając o temacie rozmowy dwóch pijaczków. Zieloni byli partią militarną, która zajęła stację Kabaty i znajdującą się na powierzchni STP Kabaty. Co jakiś czas, zazwyczaj co pięćdziesiąt dni, szukali mężczyzn gotowych dołączyć do ich szeregów. Tak było również tym razem Zieloni jako jedyni w całym metrze, byli zorganizowaną grupą stalkerów z militarnym treningiem za sobą. Partię założyli żołnierze, którzy przeżyli zagładę. Początkowo przyjmowali tylko silnych i zdrowych mężczyzn gotowych do służby, jednak później zapotrzebowanie na ich usługi wzrosło, więc potrzebna była większa rekrutacja.
- Płomyk! Hej, poznajesz mnie Płomyk? - Za moimi plecami rozległ się znajomy chłopięcy głos.
- Jasne dzieciaku, co jest?
- Mam prośbę, chciałbym żebyś opowiedział mi i moim kumplom o dniu zagłady.
- Młody, wiesz przecież, że nie lubię o tym gadać. Poza tym, nie mam ochoty na spotkania w dużym gronie. Nie przepadam za zgromadzeniami.
- Proszę cię, Płomyk. - Wysoki i wychudzony chłopak patrzył błagalnym wzrokiem.
- Dobra, przyprowadź ich.
Nastolatek zniknął na jakiś czas z zasiegu mojego wzroku, jednak po zaledwie kilku minutach wyłonił się z mroku, prowadząc za sobą kilkuosobową grupkę dzieciaków. Niektórzy zerkali na mnie z przerażeniem, inni wyglądali na onieśmielonych, jednak wszyscy bez słowa usiedli dookoła unikając mojego wzroku. Szybko omiotłem ich spojrzeniem, zdając sobię sprawę z tego, że najstarszy z nich mógł mieć najwyżej siedemnaście lat, a najmłodszy był zaledwie dziesięcioletnim wyrostkiem.
.:III:.
7351 DZIEŃ PO ZAGŁADZIE
WARSZAWA, POLSKA
Czułem rozdzierający ból w okolicy pępka. Wszystko dookoła pokrywała ciemność a moje ciało było zesztywniałe z zimna. W ustach czułem suchość, która uniemożliwiała mi wydawanie jakichkolwiek dźwięków. Spróbowałem wstać ale tylko jęknąłem bezgłośnie a ból natychmiast rozłożył mnie na łopatki.
Przypominałem sobie tunel, opuszczoną stację metra i huk wystrzału. Pamiętałem, że upadłem na ziemię, zsikałem się w spodnie a na końcu zemdlałem. Nie miałem jednak pojęcia co dokładnie się stało, czemu ktoś do mnie strzelał a tym bardziej co działo się ze mną po tym wszystkim. Zastanawiałem się jaki jest dziś dzień i ile czasu minęło od kiedy wylądowałem na zimnym torowisku. Wiedziałem już, że jestem ranny. Czułem, że towarzyszący mi ból i wycieńczenie znów odbierają mi świadomość. Starałem się walczyć z uczuciem coraz większego zmęczenia jednak powoli traciłem przytomność. Zamykając oczy po raz ostatni,usłyszałem głuchy odgłos kroków.
.:IV:.
7349 DZIEŃ PO ZAGŁADZIE
WARSZAWA, POLSKA
Cała grupa chłopców zajęła miejsca wokół mnie. Sprawdziłem odruchowo czy nikt nas nie podsłuchuje i zacząłem zagłębiać się pamięcią w przeszłość.
- Wszystko zaczęło się ponad dwadzieścia lat temu, kiedy sam byłem młodym chłopakiem. Na świecie od dawna rodziły się coraz to nowe konflikty. Wszyscy przepowiadali nadejście trzeciej wojny światowej, prorocy mówili o końcu świata, a niektórzy wierzyli w wybuch pandemii i apokalipsę zombie. Nie interesowałem sie wtedy takimi sprawami, rzadko oglądałem wiadomości i nie myślałem o przyszłości. Byłem zwykłym nastolatkiem, którego największą rozterką życiową był szlaban na komputer albo brak możliwości wyjścia z kolegami.
- Ile miał pan wtedy lat? - zapytał nieśmiało najmłodszy chłopczyk.
- Czternaście. Pamiętam, że tego dnia nie byłem w szkole. Poszedłem na wagary razem z dwoma kolegami z klasy. W południe zadzwonił do mnie ojciec i powiedział, że za kilka minut odbierze mnie spod szkoły. Byłem przerażony. Powiedziałem mu, że mnie tam nie ma, bo nauczyciel zachorował a ja poszedłem do kolegi. Zdziwiło mnie to, że nawet się tym nie przejął. Zapytał o adres i niecały kwadrans później siedziałem z nim w samochodzie.
- Nie był na pana zły? - z niedowierzaniem zapytał dziesięciolatek - Nie krzyczał?
- Nie, nie krzyczał. Byłem równie zdziwiony co ty, tak samo nie rozumiałem dlaczego się nie gniewa. Jechał z zaciśnietymi ustami, wpatrując się w drogę przed sobą. Mieszkaliśmy wtedy w śródmieściu, niedaleko stacji Świętokrzyska. Kiedy dojeżdżaliśmy do domu, na ulicy rozległy się syreny alarmowe. Mój ojciec z przerażeniem zatrzymał samochód, zaprowadził mnie na peron metra i kazał tam na siebie czekać. Powiedział wtedy: “Siedź synu. Nie ruszaj się stąd i czekaj dzielnie na mnie i mamę”. To były ostatnie słowa jakie od niego usłyszałem. Czekałem na peronie półtorej godziny ale rodzice się nie pojawili. Postanowiłem zobaczyć co się dzieję i poszukać ich na górze. Wyszedłem na powierzchnię. - Łzy same nabiegły do moich oczu. Nie chciałem jednak płakać przy dzieciakach, więc przełknąłem głośno ślinę, odkaszlnąłem i przetarłem oczy skrawkiem rękawa. - Wszyscy ludzie krzyczeli, nawoływali swoich bliskich i biegali z przerażeniem. Niektóre budynki dymiły, inne zamieniły się w stertę gruzu. Nie wiedziałem co się stało, nie miałem pojęcia gdzie są moi rodzice. Postanowiłem iść do domu i poczekać tam na ich przybycie.
- Przecież pana tata, kazał panu czekać w miejscu - powiedział chłopczyk - Nie powinien pan tak sobie odchodzić!
- Masz rację chłopcze, jednak wtedy tak nie myślałem. Bałem się, rodzice nie wracali, więc poszedłem ich szukać. Jednak nie zaszedłem daleko, ponieważ na Warszawę spadły kolejne bomby. Rozległ się przerażający huk, ziemia się zatrzęsła a ja zacząłem uciekać do metra. Kiedy biegłem ulicą Marszałkowską na miasto spadła pierwsza atomówka. Ktoś złapał mnie za rękę i ciągnął za sobą. Wszystko dookoła płoneło. Wszystko mnie bolało, oczy mnie piekły a w uszach słyszałem pisk. Kręciło mi się w głowie i straciłem przytomność.
- Znalazł pan mamę? - Ciszę przerwał ten sam mały chłopczyk, który przez całą opowieść zadawał pytania.
- Znalazłem. Powinienem raczej powiedzieć, że ona znalazła mnie. Kiedy się obudziłem była przy mnie. Cala poparzona i ledwo żywa. Trzymała mnie za rękę i głaskała po głowie. Pięć dni później zmarła na skutek rozległych poparzeń i promieniowania. Zostałem sam.
- Kto to wszystko zaczął? - Niespodziewanie usłyszałem dojrzały głos jednego z najstarszych chłopaków. - Dlaczego wszystko się tak skończyło? Po co komu wojna?
- Nie wiem. To chyba zresztą nie ma teraz znaczenia. Nieistotne kto to wszystko zaczął. Stało się to się stało. Usłyszeliście już wszystko, co mam do powiedzenia.
Wstałem, rozciągając się i nie zwracając już uwagi na otaczającą mnie grupkę chłopców, zacząłem się pakować. Wrzuciłem do plecaka wszystkie swoje rzeczy, zarzuciłem go na ramię i ruszyłem w kierunku stacji. Postanowiłem zdrzemnąć się na peronie a następnego dnia ruszyć w dalszą drogę.
.:V:.
7351 DZIEŃ PO ZAGŁADZIE
WARSZAWA, POLSKA
Kiedy znów odzyskałem przytomność nie czułem już takiego bólu. Rozejrzałem się dookoła ale wzrok jeszcze nie przyzwyczaił się do jasnego pomieszczenia. Wszystko rozmywało się i dłuższy czas poświęciłem na łapanie ostrości. Gdy moje oczy przywykły do warunków panujących wokół, zauważyłem, że leżę na stole w pomieszczeniu wyłożonym kolorowymi płytkami. Na suficie zawieszona była energooszczędna żarówka, która lekko się kiwiała, jak gdyby popychana niewyczuwalnym podmuchem wiatru. Spróbowałem usiąść na stole ale ból nie pozwalał mi na to. Podparłem się delikatnie na rękach, żeby móc się dokładniej rozejrzeć po pomieszczeniu. Oprócz starego, drewnianego stołu na którym leżałem w pokoju znajdowała się wąska metalowa szafka ustawiona w jednym z kątów. Na wprost mnie umieszczone były metalowe drzwi z niewielką kwadratową szybką.
Próbowałem przewrócić się na bok ale poczułem rozrywający ból brzucha i zakręciło mi się w głowie. Porzuciłem próby zmiany pozycji, zastanawiając sie gdzie tak właściwie jestem i co się ze mną dzieje. Byłem pewien, że wtedy na stacji ktoś mnie postrzelił a później przyniósł tutaj i opatrzył moją ranę. Sięgnąłem ręką w stronę swojego brzucha i poczułem, że jest owinięty jakimś materiałem. W tych czasach bandaże były rzadkością, więc ludzie używali wszystkiego co mieli pod ręką. To, czym owinięto mój brzuch zapewne było wcześniej czyjąś koszulką albo prześcieradłem.
.:VI:.
7350 DZIEŃ PO ZAGŁADZIE
WARSZAWA, POLSKA
Rano obudziłem się przemarznięty i obolały od leżenia na zimnej posadzce stacji Wilanowska. Z plecaka wyciągnąłem zawinięte w papier ciasto, które zastępowało w tych czasach chleb. Było cienkie i kompletnie pozbawione smaku ale tanie i latwe do wyprodukowania. Najważniejsze jednak, że zapełniało żołądek i odganiało głód. Człowiek tych czasów cieszy się z naprawdę małych rzeczy. Zjadłem śniadanie i zacząłem zabierać się do dalszej podróży.
Przez całe swoje dorosłe życie podróżowałem od stacji do stacji handlując czym tylko popadnie, więc tunele metra znałem bardzo dobrze. Czasem podłączałem się do większej grupy kupców, innym razem wędrowałem samotnie. Jednak od jakiegoś czasu ludzie przestali tak chętnie kupować książki, pocztówki i inne rzeczy, którymi najczęściej handlowałem. Zostałem zmuszony do znalezienia sobie innego zajęcia, dlatego przez ostatni rok łapałem się każdego zajęcia. Kiedy na jednej stacji nie mieli już dla mnie pracy, ruszałem w podróż i szukałem czegoś innego. Niestety od kilku dni nie mogłem niczego znaleźć a moje i tak niewielkie zapasy na czarną godzinę kurczyły się w szybkim tempie.
Postanowiłem ruszyć na Kabaty, do partii Zielonych. Nie byłem co prawda w kwiecie wieku i moja kondycja pozostawiała wiele do życzenia, ale napewno znalazło by się tam dla mnie jakieś stanowisko. Nie jestem człowiekiem wybrednym.
Zeskoczyłem z peronu na torowisko i ruszyłem w stronę stacji Służew, a dalej na Kabaty. Wędrowałem w ciszy, otoczony mrokiem tuneli, które rozświetlał niewielki promień światła pochodzący ze starej latarki czołowej. Zimne żebra, wydrążonych pod ziemią przed laty korytarzy, rozciągały sie nad moją głową. Po drodze nie spotkałem nikogo, mijałem tylko kolejne stacje, których mieszkańcy zajmowali się swoją robotą. Jedyną oznaką, że zbliżam się do każdej z nich, były niewielkie posterunki wystawione w głebi tuneli. Wszystko wyglądało podobnie, worki z piaskiem tworzące umocnienia i barykady, mniejszy lub większy reflektor oraz kilku strażników siedzących przy ognisku. Mijałem ich w ciszy, lekko tylko kiwając głową w geście pozdrowienia lub podnosząc ręke do bardziej znajomych twarzy.
Jedyną przerwę w drodze na Kabaty zrobiłem na stacji Stokłosy. Byłem zmęczony, zziębnięty i głodny. Wędrówka zimnymi tunelami potrafiła człowieka wyczerpać. Zatrzymałem się przy jednym z niewielkich ognisk rozpalonych na torowisku obok peronu, kupiłem za grosze kubek naparu, który miał przypominać dawną herbatę i pieczonego szczura. Po posiłku i chwili odpoczynku ruszyłem w dalszą drogę.
.:VII:.
7351 DZIEŃ PO ZAGŁADZIE
WARSZAWA, POLSKA
Czułem się coraz gorzej. Próbowałem przypomnieć sobie co działo się pomiędzy chwilą teraźniejszą a strzelaniną przy wejściu na stację. Pamiętam mrok tunelu, dziwny niepokój, który mi towarzyszył. Opuszczona stacja Natolin była tym razem słabo oświetlona, jakby światło pochodziło z nielicznych pochodni. Wyłoniłem się z tunelu i wtedy rozległy sie strzały a po chwili upadłem.
Im bardziej próbowałem sobie przypomnieć co się tam wydarzyło, tym gorzej się czułem. Byłem rozpalony a moje czoło pokrywały krople potu. Czułem też piekący ból w okolicy pępka.
Upadłem a później usłyszałem zbliżające się kroki. Ciężkie buty uderzały miarowo o podkłady torów. Widziałem zarys potężnie zbudowanej postaci ale nie mogłem dojrzeć nic więcej. Później musiałem stracić przytomność.
Ból stawał się nie do zniesienia i byłem już całkowicie rozgorączkowany. Miałem wrażenie, że moja skóra zaraz zacznie płonąć. Zaciskałem pięści i zęby z bólu. Usłyszałem jak z mojego własnego gardła wydobywa się krzyk.
Po chwili drzwi otworzyły się z hukiem a do pomieszczenia wbiegł poteżny czarnoskóry mężczyzna. Spojrzał najpierw na moją wykrzywioną z bólu twarz a później nieco niżej, na mój brzuch. Wziął jakieś narzędzia z szafki pod ścianą i zbliżył się do mnie. Jego twarz nie zdradzała żadnych emocji. Wzbudzał we mnie przerażenie, ale nie miałem siły już nic robić. Ból odejmował mi siły i powoli pozbawiał mnie świadomości.
.:VIII:.
7350 DZIEŃ PO ZAGŁADZIE
WARSZAWA, POLSKA
Po skromnym posiłku ruszyłem dalej. W ciągu niecałych trzydziestu minut dotarłem na stację Imielin. Pamiętam, że kiedyś w pobliżu niej znajdowało się kino. Chyba nawet byłem tam raz czy dwa na jakimś filmie. Rozejrzałem się dookoła przypominając sobie lata dzieciństwa. Tłumy podróżujące metrem i kolorowe ściany stacji. Imielin, niegdyś utrzymana w kolorach zieleni i żółci, dziś ukryta w półmroku wyglądała szaro i ponuro.
Ruszyłem dalej, zostawiając za sobą pracujących mieszkańców i ostatni posterunek przed docelową stacją Kabaty. Przedostatnia stacja na tej trasie była od dawna opuszczona. Nikt do końca nie wie czemu ludzie tam nie mieszkają. Chodzą pogłoski, że to Zieloni ich stamtąd wygonili aby mieć więcej miejsca dla siebie, ale wątpie bo nie starali się nawet na nowo jej zaludnić. Inni mówią o dziwnych stworach, które tam mieszkają ale w to również trudno uwierzyć, bo nigdy nic tam nie spotkałem. Stacja Natolin od lat była ciemna, zimna, zawilgotniała i wyludniona. Wszyscy wędrowcy mijali ją szybko, nie rozglądając się za bardzo.
Byłem już bardzo blisko tego miejsca, kiedy zawładnął mną niepokój. Początkowo pomyślałem, że to przez te legendy i to co ludzie wygadują. Jednak to uczucie narastało we mnie z coraz większą siłą. Przez myśl przeszło mi żeby zawrócić, ale ostatecznie stwierdziłem, że to bez sensu. Partia Zielonych była moim jedynym wyjściem, więc musiałem się tam dostać. Wyłaniając się z ciemnego tunelu, kiedy zobaczyłem już okrągłe wyjście, poczułem czyjąś obecność. Jednak nim zdążyłem jakkolwiek zareagować, rozległy się strzały. Kule przelatywały ze świstem wokół, a po chwili poczułem jak jakaś siła popycha mnie do tyłu. Upadłem uderzając o zimne podkłady torów.
.:IX:.
7351 DZIEŃ PO ZAGŁADZIE
WARSZAWA, POLSKA
Czarnoskóry mężczyzna wyciągnął w moją stronę strzykawkę, złapał mnie za rękę i powoli wbił w nią igłę. Po chwili poczułem ulgę. Ból minął i pozostało jedynie nieprzyjemne pieczenie w okolicach brzucha.
- Co się stało? - zapytałem.
- Stracił pan sporo krwi - odpowiedział ciemnoskóry, z dziwnym akcentem. - Próbowaliśmy panu pomóc.
- To wy mnie postrzeliliście?
- Dostał pan w brzuch. Niestety kula uszkodziła narządy wewnętrzne, staraliśmy się zatrzymać krwotok. Zanim się udało stracił pan dużo krwi.
- Tak, wiem. - powiedziałem, przerywając jego wypowiedź. - Mówił pan to już. Czy to wy mnie postrzeliliście? Pan?
- Później wdarło się zakażenie. Podaliśmy antybiotyki ale nie działają.
- Kto mnie postrzelił do cholery? - wydarłem się.
Mężczyzna przestał na mnie patrzeć. Zajął się zmianą opatrunku i ropiejącą raną na moim brzuchu. W nozdrzach poczułem słodki zapach zgnilizny. Chciałem złapać go za ramię, potrząsnąć nim, żeby wreszcie uzyskać odpowiedź ale nie mogłem ruszyć ręką. Spróbowałem ponownie, ale po chwili zrozumiałem, że jestem sparaliżowany.
- Co mi dałeś? Dlaczego nie mogę się ruszać? - krzyczałem.
- Tak będzie lepiej. Nie będzie bolało.
- Jaki jest dziś dzień?
- Słucham? - mężczyzna spojrzał na mnie zdziwiony.
- Dzień. Jaki jest dzień?
- Siedemtysięcy trzysta pięćdziesiąty pierwszy.
Zacząłem tracić zdolność logicznego myślenia. Czułem jak mrowienie ust a język zaczął odmawiać posłuszeństwa.
- Kto mi to zrobił? Proszę... powiedz kto.
- Ja - rozległ się kobiecy głos. - Nie chciałam. Nikt nie chciał. Wyglądałeś jak... Wzięliśmy cię za coś, kogoś innego.
- Innego?
- Myśleliśmy, że jesteś jednym z nich.
- Nich?
- Mutantem - odpowiedziała podchodząc powoli do mnie. Była całkiem ładna, a jej skóra była ciemna jak heban, niemal całkowicie czarna.
- Dlaczego?
- Przez blizny. Wybacz, to okropne, ale z dala nie przypominasz człowieka.
To była prawda. Kiedy to wszystko się zaczęło a ja poszedłem szukać rodziców, na powierzchni wybuchła bomba atomowa. Wszystko wokół zaczęło płonąć, wszystko łącznie z ludźmi, łącznie ze mną. Nikt nie dawał mi szans na przeżycie. Wszyscy myśleli, że skończę jak matka. Ciężkie poparzenia trzeciego stopnia, ponad połowa ciała spalonego. Skóra na rękach i nogach przypominała spływający ze świeczki wosk. Jednak z twarzą bylo gorzej. Jednego oka nie dało sie uratować, drugie pokryła mętna powłoka, przez którą niewiele widziałem. Mój nos zrównał się z resztą twarzy a mięsnie policzków zostały sparaliżowane. Wyglądałem potwornie, ale żyłem. Początkowo ludzie odwracali wzrok, ale po pewnym czasie się przyzwyczaili. Dzieci patrzyły na mnie z przerażeniem, czasem zaciekawieniem a dorośli udawali, że nie zauważają moich deformacji. Przywykłem do ich reakcji a z czasem zyskałem przezwisko związane z moim poparzeniami. Zaczęto nazywać mnie Płomykiem.
- Rozumiem. Umrę?
- Tak. - powiedziała ze smutkiem dziewczyna. - Nie chciałam cię skrzywdzić.
- Wiem. Takie szasy.
- Słucham? - przechyliła głowę, patrząc na mnie z zaciekawieniem.
- Mófię, że fiem. Szasy, takie szasy. Mój język. Cosz sze z nim dzieje.
- To normalne po tych środkach. Śpij.
- Rok?
- Rok? Nie rozumiem. - dziewczyna potrząsnęła głową.
- Któly lok?
- Nie wiem, jakiś dwa tysiące dwu.. nie, nie. Dwa tysiące trzydziesty trzeci. Chyba.
- Dobze.
Nie pamiętam co działo się dalej. Chyba zasnąłem. Później rozległ się potężny huk, tuż przy moim uchu i znalazłem się ponownie w tunelu. Znów ruszyłem w wędrówkę ciemnymi tunelami, ale tym razem czułem się inaczej. Jakbym był znów radosnym czternastolatkiem. Nie miałem blizn, wszystko wydawało się większe a przedemną znajdowało się wyjście z tunelu. Wyjście na jasną stację, gdzie, siedząc na różowych ławkach czekali na mnie rodzice.